▪️ „𝘔𝘯𝘪𝘦 𝘴𝘪𝘦 𝘱𝘰𝘥𝘰𝘣𝘢𝘫𝘢 𝘮𝘦𝘭𝘰𝘥𝘪𝘦, 𝘬𝘵𝘰𝘳𝘦 𝘫𝘶𝘻 𝘳𝘢𝘻 𝘴𝘭𝘺𝘴𝘻𝘢𝘭𝘦𝘮, 𝘱𝘰 𝘱𝘳𝘰𝘴𝘵𝘶. 𝘕𝘰, 𝘵𝘰 𝘱𝘰𝘱𝘳𝘻𝘦𝘻, 𝘯𝘰 𝘳𝘦𝘮𝘪𝘯𝘪𝘴𝘤𝘦𝘯𝘤𝘫𝘦. 𝘕𝘰 𝘫𝘢𝘬𝘻𝘦𝘮𝘰𝘻𝘦 𝘮𝘪 𝘴𝘪𝘦 𝘱𝘰𝘥𝘰𝘣𝘢𝘤 𝘱𝘪𝘰𝘴𝘦𝘯𝘬𝘢, 𝘬𝘵𝘰𝘳𝘢 𝘱𝘪𝘦𝘳𝘸𝘴𝘻𝘺 𝘳𝘢𝘻 𝘴𝘭𝘺𝘴𝘻𝘦?”
To proste prawo inżyniera Mamonia z „Rejsu” zdaje się być doskonałym wyjaśnieniem pewnej zauważalnej tendencji tzw „niedzielnej” widowni musicalowej (takiej rzec by można nieortodoksyjnej. Do ortodoksyjnej widowni ma ono zastosowanie w zupełnie innym kontekście, a dotyczy widza wyższego poziomu, który kolekcjonuje obsady, jak pokemony i zna teksty piosenek lepiej niż obsada z autorem tekstu włącznie ;) ), która wybiera szczególnie chętnie jukebox musicale.
▪️ Jukebox musical to spektakl oparty na znanych i kochanych pod pewną szerokością geograficzną lub w całej galaktyce hitach. Z oczywistych względów tego typu produkcjami są musicale biograficzne, jak „Thriller Live”, „Elvis” czy „Tina”, a mniej oczywistymi choć chyba najpopularniejszymi „Mammia Mia!”, czy wielki hit ostatnich lat „Moulin Rouge! The Musical”.
▪️ No i właśnie do tej kategorii zalicza się jeden z ciekawszych pod kilkoma względami musical „𝘙𝘰𝘤𝘬𝘰𝘧 𝘈𝘨𝘦𝘴”.
Ze smutkiem zawiadamiam, że już go w najbliższym czasie nie zobaczycie, gdyż właśnie zszedł z afisza po jedynie ponad pięćdziesięciu spektaklach (𝚏*𝚌𝚔 𝚢𝚘𝚞, 𝙲𝚘𝚟𝚒𝚍!) , ale! Wydaje się, że potencjał tej produkcji zapowiada nie tak wcale daleki możliwy revival. Jeśli nie w Polsce to kto wie? Może o miłość w rytmie rocka upomni się ponownie westendowska widownia? Trzymam kciuki!
▪️ „𝘙𝘰𝘤𝘬 𝘰𝘧 𝘈𝘨𝘦𝘴” oparte jest na hitach glam metalu/rocka lat osiemdziesiątych, czyli mamy tutaj już pierwszą ciekawostkę, bo najchętniej w musicalach operuje się gatunkiem pop, jako - z oczywistych względów - najbardziej przyswajalnym dla szerokiej publiczności.
Drugą ciekawostką jest to, że zawiedziony będzie ten, kto z wypiekami na twarzy oczekuje tytułowego utworu, albowiem piosenka grupy Def Leppard nie pojawia się w spektaklu (𝚣𝚘𝚗𝚔), ale za to w ciagu ponad dwóch godzin wybrzmiewa tyle rockowego dobra, że naprawdę dajta już spokój tym Leppardom!
Styx, Bon Jovi, Twisted Sister, Poison, Europe czy Foreigner może młodemu pokoleniu nie mówią za wiele, ale też i nie do młodego pokolenia ten spektakl jest kierowany.
To jest nostalgiczna podróż do czasów dawno minionych, gdzie można było klepnąć kogoś w pośladek, popijać crack bourbonem i kochać się bez opamiętania bez rozpętywania jednocześnie afery międzynarodowej. Czy to było dobre to nie mnie oceniać. Ja oceniam spektakl, a ten zdecydowanie zakłada, że kiedyś to były czasy, a teraz to nie ma czasów…
▪️ Rzecz się dzieje w Los Angeles, w rockowym klubie Bourbon Room, prowadzonym przez rockmena, dla rockmenów i w służbie rocka generalnie. Pech chce, że na horyzoncie pojawia się zły developer (𝚙𝚊𝚝𝚘𝚍𝚎𝚟𝚎𝚕𝚘𝚙𝚎𝚛𝚔𝚊 𝚖𝚘𝚍𝚎:𝚘𝚗), który chce Bourbon Room zrównać z ziemią i na tejże ziemi postawić jakiś piękny, szklany dom (𝚉𝚎𝚛𝚘𝚖𝚜𝚔𝚒 𝚕𝚞𝚋𝚒 𝚝𝚘). Zaczyna się bój o bar, o ideę i o rocka, który - rzekomo - umiera.
A jako, że zgodnie ze słowami narratora w musicalu musi być wątek miłosny - na przód wysuwa się historia dwójki młodych marzycieli, którzy przybyli do Kalifornii po sławę, a zdobyli….no to ja Wam nie bede tutaj spoilerów pod oczy rzucać.
▪️ A właśnie! Narrator. Bo w tym przestawieniu many narratora, a ów narrator tłucze szybkę czwartej ściany już w pierwszej minucie spektaklu i od tego momentu widownia już wie, że nie ogląda, a uczestniczy. Narrator wprowadza element humorystyczny, nierzadko improwizuje.
▪️ Zresztą całe „𝘙𝘰𝘤𝘬 𝘰𝘧 𝘈𝘨𝘦𝘴” bazuje na autoironii, humorze i odniesieniach do popkultury czy stereotypów tworząc kolorowy, wielogatunkowy i momentami nieokiełznany misz-masz, a to wszystko w rytmach hitów, które znamy z radia. Tzn znaMY jeśli maMY po trzydziestce. Bo dla młodzieży to to jest chyba coś z pogranicza musicalu kostiumowego :D
▪️ I ja tutaj mam chyba największy problem z tym musicalem, bo w nim jest tyle wszystkiego, że ma się wrażenie nieustannego uczestniczenia w „zielonym spektaklu” (ten naprawdę „zielony” był tak „zielony” , że ludzie do tej pory mają zajady od spazmatycznego śmiechu), a nie dla każdego taka rozpasana forma teatralna wyda się atrakcyjna.
Ja to kupiłam i choć miałam poczucie przebodźcowania w pewnym momencie to jednak bardziej mnie to porwało energetycznie niż zmęczyło.
Ale jest dużo.
Grubo.
I niegrzecznie.
Jak to w latach osiemdziesiątych.
Seks, drugs and rock’n’roll.
I albo masz dusze rockmena i zarzucasz herami, albo wychodzisz zniesmaczony, bo pośladki, bobry i seks w toalecie.
Wybór należy do Ciebie.
▪️ A jak się sprawdza polska inscenizacja muzycznie i produkcyjnie? Jak to w Syrenie - wstydu nie ma!
Dobór aktorów do ról jest doskonały, a ich potencjał w pełni wykorzystany. Filigranowa i prześliczna Basia Garstka jest uroczo głupiutka jako Sherrie, a jednocześnie pokazuje siłę i czasami to aż dziw bierze, że ta drobinka potrafi wydobywać z siebie tak dojrzały wokalnie głos.
Karol Drozd czyli Drew jest pogubionym gościem z głową pełną marzeń i całkowitym brakiem wyczucia, kiedy dziewczynie zaproponować przyjaźń :P Wokalnie bardzo pasuje do gatunku. Agnieszka Rose jako „Redżajna” absolutnie rozbija bank wokalny, bo ta kobieta to typ Jenis Joplin wykrzykującej melodie głosem, który nie tylko wyraża bunt, ale sam w sobie jest buntem. Uwielbiam!
Marek Grabiniok w roli młodego Niemca (𝚗𝚒𝚎 𝚐𝚎𝚓𝚊) zdominowanego przez ojca jest wspaniały, a jeśli chodzi o Marcina Wortmanna jako Stacee Jaxxa… no cóż. Zapamiętałam głównie sutki i pośladki, ale nie żebym narzekała - dobry to był kontent, wysoka jakość ;)
No i Filip Cembala, czyli Lonny który pełni tu rolę narratora. Człowiek-petarda, ale i romantyk, jak się okazuje w drugim akcie ;)
▪️ To nie jest tak, że będę tęskniła za tym spektaklem i płaczę w poduszkę, gdyż więcej szans nie będzie, ale cieszę się, że okazji do obejrzenia nie przegapiłam.
Poza tym pokrzyczeć sobie „Don’t stop believin’” w teatrze to jest zawsze duża przyjemność.
No i to, co cieszy najbardziej: podczas tego spektaklu czuje się wyluzowanie publiki i bliżej jej reakcjom do West Endu niż garsonkowego zesztywnienia, które często dopada teatralną widownię w Polsce.
I to było wspaniałe!
Comments