top of page

Musical BEETLEJUICE - Teatr Syrena w Warszawie

To był rok 2019. Broadway. Dosłownie, bo adres Winter Garden Theatre to 1634 Broadway, New York. To nie była moja pierwsza wizyta na Broadwayu, ale pierwsza, która pokazała mi, o co chodzi w tym micie. Pierwszy raz zobaczyłam teatr już od wejścia krzyczący „Patrzcie! Mamy hit!”. Pierwszy raz dosłownie opadła mi szczęka na widok ilości gadżetów (tym bardziej, że ograniczony budżet pozwalał mi jedynie popatrzeć…). I widownia. Widownia pełna ludzi w garniturach w paski, w gotyckich sukienkach i glanach, w strojach skautek (najmniej było ludzi wyglądających, jak zwykli Maitlandowie…).


„Beetlejuice. The Musical. The Musical. The Musical.” Alex Brightman i Sophie Anne Caruso. Olimp musicalowy. Do dziś mam ciarki, słuchając Original Cast Recording, bo ja tam byłam. Bo ja dokładnie TO słyszałam na żywo.

Minęło kilka lat, a przez pandemię wydaje się, jakby od tamtego listopada minęły całe dekady. I kiedy Teatr Syrena ogłosił, że wystawi (o ho ho… nawet przed West Endem!) non-replikę „Beetlejuice’a” zadrżałam. Zadrżałam, bo ja widziałam, jakie to jest złożone i trudne i przestraszyłam się, że to jeszcze nie jest ten moment dla polskiej sceny musicalowej, by podołać temu wyzwaniu. Nie chodziło o brak wiary w Teatr Syrena, ale w kondycję (i budżet) rodzimej branży teatralnej.


Tymczasem we wrześniu 2025 roku poczułam dokładnie te same dreszcze, co wtedy w listopadzie 6850 km od Syreny. Dziś nie mam już wątpliwości, że genialna inscenizacja nawet tak bogatego spektaklu to nie kwestia budżetu, a bogactwa wyobraźni i talentu.


„Beetlejuice. The Musical.” bazuje na filmie Tima Burtona z 1988 roku i celowo nie używam tutaj słowa „adaptacja”, bo – choć historia jest z grubsza filmowa, o tyle w musicalu nacisk położono na zupełnie inne kwestie. Trzy dekady różnicy pomiędzy premierą filmu, a wystawieniem musicalu na Broadwayu zaowocowały niezwykle trafną, a jednocześnie niepowodującą utraty ani kapki z pierwotnego klimatu, rewitalizacją podejścia do tematu. A nawet tematów. Bo tematy tu przecież są nie byle jakie (i wszystkie z gatunku: utnę Ci zasięgi): śmierć, depresja, żałoba, myśli samobójcze, odrzucenie, samotność, niezrozumienie i wymieniałabym jeszcze, gdyby nie fakt, że nie chcę Was wprowadzić w nastrój melancholijno-samobójczy, zanim nie dodam: „a wszystko to podane z abstrakcyjnym humorem, który po prostu nie bierze jeńców, jedzie po bandzie i powoduje skurcze mięśni brzucha!”.

Bo jak śmierć - to w trakcie piosenki, bo jak demon - to taki, którego chcesz więcej i więcej, bo jak opętanie - to takie, że turlasz się ze śmiechu, a jak żałoba i depresja - to taka, że… no tu akurat płaczesz jak bóbr i nieważne, że do tej pory sądził_ś, że masz serce z kamienia.


Plot w skrócie dla tych, co z „Beetlejuice’em” mieli do tej pory nie po drodze: Baśka i Adam mieszkają sobie w starym domu i – choć można by uznać ich za idealne młode małżeństwo – to coś tam się psuje, gdyż każde z nich żyje życiem zachowawczym, robią wiele, niczego nie kończą, na poważne decyzje się nie decydują i udają szczęśliwość przeogromną, ale – jak się okazuje – naprawdę żyć zaczynają dopiero po śmierci. Tak, Maitlandowie umierają w pierwszej swojej scenie – nie jest to spoiler, a trybik, który uruchamia machinę. Chociaż ów trybik wprawia w ruch zawieszony pomiędzy światem żywych a Zaświatami demon… piekielnie przystojny, niezwykle mądry, wyborny kochanek… przepraszam, coś mnie opętało! Tak naprawdę to „perwer i zbok” (proszę tłumnie iść na spektakl, by zrozumieć w pełni wartość szpagatu literacko-humorystycznego, jaki tu poczyniłam), czyli tytułowy Beetlejuice.


A potem do domu świętej pamięci Baśki i Adama wprowadzają się Charles (wdowiec, deweloper z ambicjami, ale bez wkładu finansowego), jego kochanka, a zarazem lajfkołczerka Delia oraz jego pogrążona w żałobie po stracie matki, zbuntowana i szukająca ukojenia w gotyckich klimatach córka – Lydia.


Maitlandowie chcą wykurzyć obcych ze swojego domu, Lydia nie chce w owym domu żyć, gdyż żyć nie chce w ogóle, a tęsknota za matką popycha ją w ramiona demona, który tymczasem chce ich wszystkich wykorzystać do tego, by stać się widzialnym i móc czynić demoniczną rozpierduchę wśród ludzi o stanie skupienia stałym (żywych w sensie).

A to dopiero początek historii!


Muzykę i teksty do tego niepoprawnego i śmiertelnie niepoważnego musicalu o bardzo poważnych sprawach napisał Eddie Perfect – australijski muzyk, tekściarz, pisarz, aktor i… komik, oczywiście! Udało mi się dotrzeć do recenzji, w której zdegustowany widz „Beetlejuice’a” pomstuje, że Danny Elfman (twórca muzyki do filmowego pierwowzoru) czegoś takiego nigdy by nie napisał, jednakowoż moim skromnym zdaniem należy tu dodać „na szczęście”! Muzyka Perfecta (ale czujecie, jak to brzmi? Musica Perfecta!) jest absolutnie wspaniała, różnorodna, nowoczesna, doskonale balansująca pomiędzy gatunkami i niemal każdy z utworów wpada w ucho i zostaje w głowie. A ileż znamy musicali, które nie mają ani jednego takiego kawałka!


Niezwykle trudne zadanie, biorąc pod uwagę złożoność spektaklu, miała Barbara Olech – choreografka – która tym spektaklem debiutowała w Syrenie. I jest to współpraca zachwycająca i świeża. Jest dynamicznie, ciekawie, angażująco i nie ma tu miejsca na jakikolwiek niezaplanowany ruch. Tak, na scenie kilka razy dzieje się chaos, ale wciąż mamy pewność, że jest to chaos kontrolowany, który po prostu daje widzowi satysfakcję z wnikliwej obserwacji. Perłą w choreograficznej koronie tej inscenizacji jest „That Beautiful Sound” i przewspaniały taniec zmultiplikowanych „Beetlejuice’ów” z piłkami. No ludzie! Mam serduszka w oczach, kiedy to piszę. Pani Barbaro – sztos!


A teksty? No jest to lingwistyczne mistrzostwo. To, jak Perfect bawi się językiem i jak pięknie buduje każdy utwór, łącząc muzykę z tekstem na zasadzie doskonałego współistnienia (a powiedzmy sobie szczerze – to nie jest takie oczywiste!), to jest to – wybaczcie mi nieadekwatne do opisywanego kunsztu języka określenie – po prostu kosmos!

Ale! Tutaj trzeba koniecznie powiedzieć, że przecież polska non-replika to jest polska wersja językowa i trzeba oddać hołd i postawić pomnik na miarę warszawskiej syrenki, albo chociaż łódzkiego jednorożca, Jackowi Mikołajczykowi (autorowi tłumaczenia oraz reżyserowi spektaklu), że te wszystkie supły i precle językowe rozprostował i skręcił na nowo, a momentami nawet je wzmocnił niebagatelnie (jak chociażby dodając nieco pieprzu do i tak hardcorowej mieszanki uroczego popu z obrzydliwym tematem groomingu, zamieniając „Creepy Old Guy” w dosadne „Perwer i zbok”). Tłumaczenie jest doskonałe – nie zapraszam do dyskusji!


I tu płynnie przechodzimy do całej listy absolutnie fenomenalnych aktorów, którzy te wybitnie niewygodne teksty musieli wyśpiewać, do tej szalonej muzyki musieli zatańczyć, a to wszystko spiąć aktorsko. I – proszę mi wierzyć – może ta oryginalna obsada z Broadwayu to jest top, ale na tym szczycie stoją obok nich nasi syreni giganci! „Ale żeście ekipę zmontowali!” chciałoby się rzec!


Zacznę od tego, o czym tak wielu recenzentów, i tych profesjonalnych, i tych mniej profesjonalnych, zapomina, a co stanowi tak ogromną wartość syreniej inscenizacji, że serce by mi pękło, gdybym o tym nie wspomniała.

Zespół.

Klaudia Duda, Dominika Łysakowska, Katarzyna Miednik, Adrianna Szyc, Krystian Embradora, Łukasz Kamiński, Karol Ledwosiński, Dominik Ochociński, Marcel Zawadzki.

W tym spektaklu Zespół (i piszę to, zaczynając dużą, czy jak kto woli wielką literą, nie bez powodu) tworzy swoje oddzielne show. Kiedy wchodzą na scenę z pełnoprawnym numerem, to dają czadu, jakby jutra miało nie być, a kiedy wydawałoby się, że „tylko” zmieniają scenografię, to tworzą ileś dodatkowych mini historii, że aż chce się przychodzić znowu i znowu, żeby móc skupić się na konkretnej postaci. Po prostu boskie są te pomioty diabelskie!


Harcerka (ja akurat widziałam Łucję Dobrogowską i Nadię Kędracką) – niby jedna piosenka, niby nic, a jednak – proszę Państwa – rośnie nam piękna musicalowa młodzież. Bo to nie jest wcale prosty utwór, a do tego ciąży nad tymi młodziutkimi Artystkami odpowiedzialność za otwarcie drugiego aktu. Jest bardzo dobrze wokalnie i aktorsko i zwracam szczególną uwagę na wyśmienicie wykrzyknięty krzyk, gdyż nie jest to wcale takie proste, żeby to brzmiało naturalnie i było w rytmie.


„Jak mawia mój guru Otho…” Otho to niby maleńka rólka, ale ileż w niej prawdy niewygodnej, jak nas ci wszyscy kołcze od lepszego życia naciągają na swoje pseudointelektualne wys…tępy. Ale! Kto nie patrzył melancholijnie w dal po podkreśleniu kolejnego cytatu z Paolo Coelho, niech pierwszy rzuci kamień. W przezabawnej roli oszusta z niebanalną umiejętnością manipulacji – Krzysztof Dzwoniarski i Dominik Ochociński – obaj uroczo przerysowani.


Niezwykłe jest to, w jaki sposób twórcy tego musicalu wykreowali postaci, które pozornie są epizodyczne, a ostatecznie podbijają serca widowni nie mniej niż główni bohaterowie. Najpierw Harcerka, a nieco później – panie i panowie! – Miss Argentina! W tej roli Żaneta Rus zaklinająca wzrokiem oraz Paulina Mróz, której mimika w tym spektaklu to jest odrębne przedstawienie. Obie aktorki są genialne w roli martwej piękności. Utwór Miss Argentyny „What I Know Now” to popis wokalny i aktorski. Obie Artystki kradną show! A ja czekam niecierpliwie na szansę zobaczenia w niej także Aleksandry Gotowickiej, bo – wiem to na pewno! – będzie wspaniała.


Beatrycze Łukaszewska oraz Marta Walesiak-Łabędzka jako stara sekutnica stojąca u bram Zaświatów, czyli Juno, radzą sobie doskonale. To chyba najbardziej przerysowana postać całego spektaklu – absurdalna, jaskrawa, niezdrowa (palenie, picie oraz odrzucenie dziecka dla kariery to jej główne występki), ale też niezwykle ważna dla rozwiązania całej fabuły. Bo to zła kobieta była…


Jakby w kontrze do tej bździągwy z piekła rodem mamy Charlesa – ojca Lydii. Człowieka złamanego, smutnego, nieudolnie – ale jednak – próbującego poukładać sobie życie po odejściu ukochanej żony. Michał Konarski i Jacek Pluta są w tej roli tacy ciepli, a jednocześnie – kiedy trzeba – bardzo zabawni. Przede wszystkim jednak wzrusza ich miłość do córki, zagubienie, ale także desperacka próba ratowania rodziny. Gęba się uśmiecha, ale i oczy się – bywa – zapocą.


Zakochana w praktyce kołczingu (oraz Charlesie oczywiście) Delia dostała w spektaklu drugie, lepsze życie. W filmie nie wzbudzała sympatii, jej wątek był nieco inaczej poprowadzony. W musicalu Delia da się lubić. Delia Anny Terpiłowskiej jest ciut bardziej stanowcza i stonowana, postać zbudowana przez Małgorzatę Chruściel jest dynamiczniejsza i – powiedziałabym – bardziej teatralna. Obie jednak wydobywają z Delii coś więcej niż tylko głupiutką i naiwną desperatkę, jaką może wydawać się na początku. Dają jej duszę, pokazują, że tam, w tej Delii, się kotłuje dużo niepewności, że ona szuka rozwiązań na swoje problemy w świecie samozwańczych wybawców i trenerów mentalnych, bo samotność jest dla niej udręką. Świetnie dopełniają się z Lydią w utworze: „No reason”, a popis umiejętności wokalnych i aktorskich w „Day-O” nie pozostawia wątpliwości, że obie Panie są po prostu piekielnie zdolne!


Baśka i Adam Maitlandowie. Jakaż to jest urocza para! Przyznam, że w broadwayowskiej wersji ci bohaterowie, choć przecież kluczowi, jakoś zupełnie mnie emocjonalnie nie kupili. Tymczasem w Syrenie stało się zupełnie inaczej. Para Małgorzata Majerska i Michał Juraszek to opcja Maitlandów spokojniejsza, tacy Kowalscy z klatki obok, realniejsi, choć nie mniej zabawni od Agnieszki Rose i Marka Grabinioka, którzy – z mojego punktu widzenia – są nieco bardziej komiksowi (w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu!). Obie wersje Maitlandów kupują mnie całkowicie, obie pary pokazują potężny talent komediowy. Niezwykłe jest też, jak doskonale się dopełniają w tej niełatwej aktorskiej przygodzie. W obu parach czuć niezwykłą chemię, ciepło, miłość, a jednocześnie wspólne niepokoje i lekkiego świra, bo w końcu sytuacja miłości (po)zgonnej bywa taka, że idzie oszaleć. Byłam bardzo ciekawa, jak poradzą sobie z utworem „Ready, Set, Not Yet”, bo o ile dla Małgorzaty Majerskiej rapowanie (a jest tu taki moment nieziemski) jest jak pływanie dla ryby (kto jej nie widział w „1989”, ten niech żałuje, bo to jest torpeda!), to innych w takiej roli nie widziałam. Tymczasem wszyscy odpalają w tym rapie wrotki bez trwogi i idą w niego z impetem.


Ogromnie mnie cieszy, że Syrena udowodniła, że naprawdę w naszym kraju nastolatków nie muszą grać trzydziestoparolatkowie, tylko autentycznie młodziutkie osoby. Lydia Deetz to charyzmatyczna, wygadana, choć cierpiąca na depresję szesnastolatka, która nie umie pogodzić się ze stratą matki. Ucieka w gotyk. Jest inna. Dla niektórych dziwna. Odgrywające rolę Lydii Aleksandra Rowicka oraz Julia Totoszko to aktorki, które warto zapamiętać i przyglądać się ich karierze, bo ta na pewno będzie ogromna. Przed dziewczynami stało trudne zadanie sprostania oczekiwaniom fanów, dla których utwór „Dead Mom” jest kultowy, a jego wykonanie Sophie Anne Caruso to absolut wokalny. Zmierzenie się z taką legendą to stres, a fakt, że ta legenda nie wzięła się z nakręconej ponad miarę promocji, tylko z autentycznego talentu oryginalnej Lydii – na pewno nie pomaga. Ale tu nie ma skuchy w castingu. Dziewczyny są wyśmienite wokalnie, bardzo dojrzałe aktorsko. Aleksandra Rowicka jest bardziej emocjonalna, Julia Totoszko natomiast wydaje mi się nieco butniejsza. Umiejętności odegrania tak trudnych emocji, zagubienia i jednoczesnego buntu wobec świata mógłby pozazdrościć im niejeden dojrzały aktor. A jak to jest zaśpiewane! Dziewczyny, jesteście skarbem!


No i on! Demon z piekła rodem, cwaniak, matacz i oszust – jednym słowem „Beetlejuice”!Maciej Maciejewski jako „Beetlejuice” jest zabawny, ale w taki szorstki, demoniczny sposób. Jego postać to psychopata o odjechanym poczuciu humoru i zerowej (do czasu…) empatii. Maciejewski buduje swoją postać inaczej niż robił to Alex Brightman i odmiennie od Marcina Sosińskiego, co jest ogromnym plusem. Jest trochę niedostępny, co czyni go niezwykle atrakcyjnym, ciekawym, i jest po prostu wkurzonym facetem, który ma dość. Uwypukla humor sytuacyjny swoją pozorną powagą i srogim spojrzeniem. Trochę straszy, trochę bawi – w pełni zachwyca!


Marcin „Sosna” Sosiński także tworzy „Beetlejuice’a” zupełnie po swojemu, nadaje mu konkretny kształt i buduje tło wokół postaci. Jeśli bohater stworzony przez Maciejewskiego jest psychopatą, to Sosiński gra postać szaloną, trochę cyrkową, nadal demoniczną, ale z gatunku tych strasznych clownów, które wciągają do studzienki. Z tym, że ten zanim cię wciągnie, to pozwoli Ci umrzeć ze śmiechu, bo jest diabelsko zabawny. Mimika Sosińskiego gra tutaj swoją niebanalną rolę, a subtelne elementy, jak chociażby zmiana głosu bohatera poprzez „sterowanie pokrętłem” na szyi, sprawia, że czujemy, że to jest świeże i nie jest żadną kalką. W musicalu „Beetlejuice” ważnym elementem jest przełamywanie przez tytułowego bohatera czwartej ściany. Sosiński do tego wprowadza też odrobinę improwizacji, co zresztą zrozumiałe, bo aktor w środowisku impro teatru się obraca.


Obaj aktorzy są również wybitni wokalnie. Wymóg tej roli – śpiewanie zachrypniętym głosem – jest elementem zapewne najtrudniejszym. To też rola wymagająca niesamowitej kondycji, bo bohater niemal cały czas jest na scenie, śpiewa, tańczy, skacze, szaleje.Panowie – szacunek!


Oglądam wiele spektakli, zdarza mi się mieć możliwość porównania obsad, ale chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak doskonałego podwójnego castingu. Naprawdę pierwszy raz w życiu mam tak, że widzę dwie obsady i każda jest tak doskonała, że aż trudno uwierzyć, że się na jednej scenie, w jednym przedstawieniu udało zebrać takie diamenty!


A diamenty – jak wiemy – lubią wytworną oprawę.Kostiumy Anny Adamek i charakteryzacja Darii Skrzypkowskiej to miks świeżego spojrzenia na bohaterów z pełnym oddaniem hołdu ich broadwayowskim pierwowzorom. Warto też zwrócić uwagę na dokładność ich wykonania i dopracowanie szczegółów (tu ukłon w stronę tych, którzy pomysły Anny Chadaj zrealizowali!). Obie Artystki nadały bohaterom charakteru. Tchnęły życie nawet w najbardziej martwe byty opowieści.


To, co zaprojektował Mariusz Napierała, a potem dzielna ekipa wyczarowała na scenie, to jest naprawdę poziom światowy. Niewielka scena Teatru Syrena jest wykorzystana do ostatniego centymetra, a jednocześnie jest to zrobione tak świetnie logistycznie, że nie ma poczucia tłoku, przesady. Uwagę zwraca wspaniale zaprojektowany dom Maitlandów/Deetzów, który jest przecież niemym bohaterem tego musicalu. Jego wielopoziomowość, płynne przejścia pomiędzy tymi poziomami zachwycają i dają poczucie burtonowskiego vibe’u z filmowej lokalizacji.

Ciekawie pokazano także Zaświaty – nie ma ich wiele i są prościutkie, ale znowu zachowano tego burtonowskiego ducha oryginału


Nie spojlerując, ale zaspokajając Waszą ciekawość: są czerwie, jest opętanie domu przez Beetlejuice’a pod koniec pierwszego aktu, a na dokładkę są efekty pirotechniczne i… a nie, nie powiem, ale podczas „Day-O” patrzcie WSZĘDZIE!


Całość dopełniają świetnie wyreżyserowane przez Katarzynę Łuszczyk światła. Super robota!


Czy ten spektakl ma wady? Jakieś minusy? Zapewne można by znacznie lepiej rozwiązać przejście do Zaświatów, bo w tej chwili jest to element zwracający uwagę przez swoje – wydaje się – niedopracowanie. Ale to detal. W świetle tak doskonałej całości – nic nieznaczący tak naprawdę.


„Beetlejuice. The Musical” to bardzo mądrze i z polotem napisany spektakl, genialnie łączący groteskę, czarny humor i przerysowanie z bardzo poważnymi i ważnymi tematami. Inscenizacja Teatru Syrena to jedna z najlepszych inscenizacji non-replika, jakie widziałam. Wszyscy twórcy najwyraźniej świetnie czują ten tytuł, bo nie ma w warszawskim spektaklu słabego ogniwa. Jest natomiast doskonałe zgranie z poczuciem humoru i estetyki Burtona, świetne zrozumienie tekstu i wykorzystanie potencjału języka polskiego dla podkreślenia walorów oryginału, fenomenalny casting, porywająca choreografia, zachwycające scenografia, kostiumy i światła, a do tego pełne wyczucie potrzeb widza, kultowości tytułu przy jednoczesnym bardzo inteligentnym i w pełni świadomym, świeżym, własnym podejściu do całości.


Powiedzieć, że polecam – to jakby nic nie powiedzieć!


ree

Copyrights 2023 © Z piątego rzędu | Designed in WIX

bottom of page