▪️ To, że nie jestem fanką musicali licealnych to nie jest żadna tajemnica, a to, że przed „Heathers” broniłam się bardzo - pisałam już niejednokrotnie. Niemniej jednak ostatecznie - po obejrzeniu wersji na West Endzie (@sohoplace) - moje zdanie na temat tego konkretnego tytułu uległo lekkiemu poprawieniu, bo londyńska inscenizacja była całkiem udana wokalnie i aktorsko. Ale to wciąż tytuł daleki od tego, czego w musicalu szukam i nawet najciekawsza inscenizacja tego nie zmieni.
Niemniej jednak to dobra muzyka, a że spektakl zawitał na polslkiej scenie - nie mgołam sobie odmówić zobaczenia tej inscenizacji i napisania kilku słow na temat zarówno musicalu, jak i spektaklu w warszawskim teatrze Syrena.
▪️ Jako, że już i tak naraziłam się tłumowi krytykując inny spektakl z tych kultowych, czyli „Dear Evan Hansen” - nie mam problemu z postawieniem podobnej tezy pisząc o „Heathers”: to nie jest dobrze napisany spektakl. W kociołku musicali licealnych wypada lepiej niż takie kompletnie idiotyczne „Mean Girls”, albo żenujące„Cruel Intentions”, ale to wciąż musical z problemem fabularnym.
Long story short jest to historia Veronici - nastolatki, która próbuje przetrwać ostatnią klasę licealnego piekła bratając się z największymi sukami w szkole - tytułowymi Heathers. One ją upokarzają tak samo, jak resztę uczniów, ale jednocześnie pozwalają ogrzewać się ciepłem swojej wyimaginowanej zajebistości, bo nasza bohaterka ma przydatny w szkole skill - świetnie podrabia każdy charakter pisma. Tymczasem w szkole pojawia się tajemniczy JD - outsider, wyrzutek, chłopak tyleż atrakcyjny, co niepokojący. Kiedy Veronica i JD stają się parą - w szkole zaczyna się rzeź 😎
▪️ Ten spektakl idzie po bandzie. I językowo i społecznie oddziaływuje głównie kontrowersją i przejaskrawieniem. Na „szkolnym boisku” jest bodyshaming, bulling, molestowanie, a nawet próby gwałtu, samobójstwa i morderstwa.
Młodzież rzuca przekleństwami na lewo i prawo, pije, bije, niszczy, choć momentami wydaje się, że twórcy chcieliby, żeby widz widział w tym nie ludzkie tragedię ofiar, a wyraz zagubienia, samotności i działania pod presją otoczenia oprawców. A wniosek, jaki nieszczęśliwie płynie ze spektaklu jest taki, że lepiej nie tykać tych, którzy uzurpują sobie prawo do trzymania za przysłowiową mordę całego środowiska, bo w gruncie rzeczy robią dobrą robotę. Śmierć mitycznej suki Heather Chandler powoduje bowiem chaos i rozpasania patologii.
I ja mam z tym problem.
▪️Doceniam ogromnie poruszane w spektaklu tematy, problemy młodzieży, które prawdopodobnie nie zmieniają się niezależnie od czasów (akcja spektaklu dzieje się w roku ’89) i w gruncie rzeczy nie dziwi mnie skrajnie entuzjastyczna reakcja młodej widowni na ten musical - w końcu ktoś mówi głośno, że szkoła to siedlisko patologii i pokazuje, że każdy dzień w liceum to walka o przetrwanie.
Niemniej jednak w tym spektaklu (znowu) brakuje zakończenia, które zamiast korzystać ze skrajności powinno (moim zdaniem, które - rzecz jasna - jest zdaniem starej pierdzielki, więc może się w kontekście high school musical nie liczyć) pokazywać jakąś drogę do wyjścia z tej matni zła. W „Heathers” tego nie ma. A przynajmniej ja tej drogi nie widzę. Bo finał jest nijaki. Zamiast być psychopatami cieszmy się życiem dopóki to możliwe. Albo raczej dopóki nie pojawi się na horyzoncie kolejna suka.
Aha.
▪️ Głupotek w tym spektaklu nie brakuje. Nie ma w nim ani jednej dorosłej osoby, która mogłaby zostać uznana za pozytywnego bohatera. I oczywiście rozumiem, że dorośli bywają (wcale nie tak rzadko) infantylni, niedojrzali emocjonalnie, a w skrajnych przypadkach psychopatyczni, ale natężenie tego typu charakterów tutaj jest tak absurdalne, że spektakl wygląda jak napisany prze rozżaloną, rozpieszczoną nastolatkę, której źli rodzice nie pozwoli jechać na koncert Taylor Swift.
Wątek Marthy - licealistki, która wierzy, że kolega, który pocałował ją raz w przedszkolu nadal ją kocha jest zwyczajnie groteskowy. W ogóle te dramy ze zdjęciami z czasów przedszkolnych - naprawdę w liceum zdjęcia z czasów bycia słodkim berbeciem w pieluchach stanowią jakiś artefakt żenady? A nawet jeżeli - czy mają aż taką moc, by pogrążyć bohaterów w niebycie?
Temat bycia osobą nieheteronormatywną też jest tutaj wykorzystany w sposób kompletnie nieprzystających do obecnych czasów. Źle się to zestarzało.
▪️ Ale oddając sprawiedliwość ja - chociaż jest mi do poczucia więzi z którymkolwiek z bohaterów bardzo daleko - poniekąd rozumiem fenomen tego spektaklu.
To historia o młodych kierowana do młodych, którzy czasem (często!) chcieliby być taką Heather, która trzyma w garści całą szkołę, którzy też mają słabość do bad boyów (bo umówmy się - która nigdy nie kochała się w szkolnym łobuzie niech pierwsza rzuci kamień!), dla których szkoła to pole bitwy, a dom nie zawsze jest bezpieczna przystanią.
No i nie da się ukryć, że „Heathers” to po prostu bardzo dobra muzyka.
▪️ Polska inscenizacja to non-replika i oczywiście nie obyło się bez afery, bo licencja swoje, a fanki swoje i JD bez kultowego płaszcza to już nie JD i basta. Niejeden mocny epitet poleciał w stronę Syreny także za stroje Heathers, że o kostiumie Veronici już nie wspomnę. Fandom strzelił focha.
Ale po premierze okazało się, że tęsknota za polską inscenizacją jest mocniejsza od ortodoksyjnego podejścia do kostiumów i nastolatki oszalały.
Czterdziestolatki mniej, ale to nie znaczy, że polska produkcja jest zła. Wręcz przeciwnie.
▪️ Przede wszystkim należy wspomnieć o tym, że casting do „Heathers” w Syrenie jest wybitny. Ja akurat miałam okazję zobaczyć Małgorzatę Majerską w roli Veronici i Bartosza Łyczka w roli JD. Oboje świetni są w swoich rolach, choć niezwykle młody wygląd Łyczka powoduje, że Veronica wygląda przy nim jak starsza siostra, a nie rówieśniczka. Jej Veronica jest dojrzała, sarkastyczna, przejawiająca swego rodzaju mamtowdupizm, choć otoczenie wymusza na niej podporządkowanie i ucieczkę w skrajności. JD Bartosza jest nieprzewidywalny, psychotyczny, hipnotyzujący, a przede wszystkim szalony, a to szaleństwo jest nieokiełznane. To nie jest psychopata przemyśliwujący swoje czyny, to jest szaleniec.
▪️ Aleksandra Gotowicka jako mityczna suka - Heather Chandler jest obsadzona doskonale. Wstrętne dziewuszysko ma wypisane na twarzy (przepraszam…). Pozostałe Heathers (w moim spektaklu Joanna Gorzała oraz swing Patrycja Jurek) także świetnie grają swoje bohaterki.
Pokuszę się o stwierdzenie, że nasze rodzime Heathers biją na głowę swoje londyńskie odpowiedniki, co być może wynika z faktu, że Polki są z natury bardziej temperamentne ;)
Mnie znacznie bardziej przekonała do tej swojej mitycznosci w suczyzmie Gotowicka niż kobieta, którą widziałam na West Endzie. I to pomimo tego, że Brytyjka miała idealny strój Chandler, a Polka podobno zbyt różowy.
Jak się okazuje nie w odcieniu marynarki tkwi sucza siła.
▪️ To, co wspaniale pracuje na sukces polskiej wersji to świetna choć minimalistyczna scenografia Anny Chadaj. Scenografia, która nawiązuje nie do amerykańskiej szkoły, a do polskich licealnych korytarzy z lat 90-tych. Kraty w szkolnych szatniach przywołują na myśl przestrzenie więzienne lub - jak wskazuje sama Chadaj - oktagon, arenę, gdzie rozgrywają się walki na śmierć i życie.
Całość dopełnia doskonała reżyseria światła Artura Wytrykusa.
I jedyne, do czego mogłabym się w tej przestrzeni przyczepić to zbyt mocne odejście od krawędzi sceny z niektórymi elementami, co może powodować, że pewne sceny nie są dobrze widoczne z dalszych lub brzegowych miejsc.
▪️ Ogromnie podoba mi się reżyseria i pomysł na niektóre sceny. Moment zbliżenia Veronici i JD podczas „Dziewczyna-zombie” to majstersztyk, a zagospodarowanie schodów podczas dramatycznych scen końcowych (staram się nie spoilerować) to też złoto.
No i cała choreografia/ruch sceniczny. Chwała Michałowi Cyranowi za to, że to tak dobrze ogarnął, bo w londyńskiej inscenizacji bohaterowie mieli chyba jeden utwór, gdzie względnie wiedzieli, co robią - reszta spektaklu wypełniona była chaosem. W syreniej inscenizacji czuć spontan, ale on jest kontrolowany.
▪️ Niestety „Heathers” po polsku brzmią źle. I nie jest to nawet kwestia tłumaczenia, którego nie śmiem oceniać, ale mam wrażenie, że nasz język kompletnie nie umie oddać tej amerykańskiej, młodzieżowej sieczki językowej i nie wywoływać przy tym zażenowania.
Te wszystkie suki, kurewki, suty… ja tego nie kupuję.
Być może przepaść międzypokoleniowa w kontekście języka jest większa w języku polskim - znacznie bardziej złożonym i różnorodnym - niż w angielskim i z tego wynika ta nienaturalność, ale dla mnie młodzież w tej szkole nie brzmi po prostu wiarygodnie.
▪️ Lata 90-te to są moje lata licealne, ale obraz szkoły w Westerberg jest mi zupełnie obcy (na szczęście) i prawdopodobnie dlatego tak trudno jest mi poczuć siłę tego spektaklu. Nie mogę jednak nie przyznać, że skoro dla wielu jest to musical kultowy, to coś w nim musi być. I nie da się ukryć, że wizja Agnieszki Płoszajskiej - reżyserki polskiej inscenizacji - jest naprawdę ciekawa. Mimo wszystko to całkiem udana produkcja, w której wykorzystano maksymalnie potencjał każdego z bohaterów i każdej ze scen, a doskonały casting, który daje nam i dobre aktorstwo i wybitne wokale podbija jego wartość.
A, że spektakl sam w sobie jest fabularnie dziurawy jak ser szwajcarski?
No cóż… naprawy libretta licencja niestety nie przewiduje.
Ps. Wracać wielokrotnie nie będę, ale zobaczenie Natalii Kujawy w roli Veronici i Macieja M. Tomaszewskiego jako JD stawiam sobie za punkt honoru.
Comments