„𝘉𝘰𝘥𝘺𝘨𝘶𝘢𝘳𝘥”, „𝘎𝘩𝘰𝘴𝘵”, „𝘗𝘳𝘦𝘵𝘵𝘺 𝘞𝘰𝘮𝘢𝘯”, „𝘋𝘪𝘳𝘵𝘺 𝘋𝘢𝘯𝘤𝘪𝘯𝘨”, „𝘉𝘢𝘤𝘬 𝘵𝘰 𝘵𝘩𝘦 𝘍𝘶𝘵𝘶𝘳𝘦”. Kiedy słyszymy te tytuły nasze myśli wędrują do starych przebojów filmowych, wielkich kinowych blockbusterów, które z czasem zyskały status produkcji kultowych, a co za tym idzie stały się wodą na młyn konsumpcjonizmu, żerującego na miłości fanów do tychże filmów i podsuwającego im pod nos różnego rodzaju gadżety. Franczyzy bazujące na znanych tytułach to ogromny biznes, który kręci się od lat, a którego odbiorcami jest każdy z nas, bo któż nie skusił się na koszulkę z idolem, na kubeczek z ulubionym artystą, albo plakat z ukochanego filmu. I dobrze, bo patrząc na to mniej krytycznie, to właśnie ta nasza miłość do konkretnych produkcji, artystów, zjawisk pozwala im trwać i mam tutaj na myśli całkiem przyziemne trwanie. My kupujemy - oni dostają pieniądze. Mają pieniądze - tworzą dalej. Oni tworzą, a my dostajemy kolejne widowiska, w których możemy się zakochiwać. Sytuacja win-win mogłoby się zdawać. I pewnie w większości przypadków tak jest, ale jeśli mówimy o musicalach, to niekoniecznie. W niektórych przypadkach musicale na podstawie wielkich filmowych hitów były sprowadzane do poziomu zwykłego gadżetu, trochę takiej chińskiej podróby oryginału, bazujące na tym, że „𝘧𝘢𝘯𝘪 𝘪 𝘵𝘢𝘬 𝘵𝘰 𝘬𝘶𝘱𝘪𝘢”. I właśnie to poczucie, że ktoś mnie tutaj chce nabić w butelkę, miałam myśląc o musicalu „𝘎𝘩𝘰𝘴𝘵”. No bo jak to? Tam Demi Moore i Patrick Swayze, a tu? I po co to tak naprawdę?
Och, jak bardzo się myliłam! Bo, kiedy w końcu, niemal w ostatnim, pożegnalnym secie spektaklu wreszcie go obejrzałam - oniemiałam. Amerykańscy krytycy (jak się okazało równie wiarygodni, jak amerykańscy naukowcy….) uznali muzyczną adaptację za słabą, a ja pozwolę sobie się z nimi nie zgodzić, bo wyszłam z teatru z poczuciem przeżycia naprawdę sympatycznych, wzruszających, a momentami niezwykle zabawnych ponad dwustu pięćdziesięciu minut. Co wy tam wiecie, amerykańscy krytycy? Nic nie wiecie!
Libretto i część tekstów piosenek do musicalu „𝘎𝘩𝘰𝘴𝘵” napisał Bruce Joel Rubin, czyli twórca scenariusza do oryginalnego, filmowego „𝘎𝘩𝘰𝘴𝘵”, za muzykę i pozostałe teksty odpowiadają Dave Stewart (tak, tak…ten sam, który wraz z Annie Lennox stworzył zespół Eurythmics) oraz Glen Ballard (tekściarz i producent muzyczny współpracujący m.in. z Alanis Morissette i Michaelem Jacksonem) więc - jak widzicie - zaplecze muzyczne tej produkcji ma bardzo porządne fundamenty! I to się czuję, bo odsłuchując Original Cast Recording, płyta zaskakuje dynamiką. Ja spodziewałam się rzewnych ballad, a tymczasem dostałam sporo energii, zwłaszcza w utworach „𝘔𝘰𝘳𝘦” i „𝘐'𝘮 𝘖𝘶𝘵𝘵𝘢 𝘏𝘦𝘳𝘦”. Oczywiście to jest spektakl o miłości, więc są też ballady. Ta przewodnia, łącząca oryginał z adapta𝘔𝘦 „𝘜𝘯𝘤𝘩𝘢𝘪𝘯𝘦𝘥 𝘔𝘦𝘭𝘰𝘥𝘺” i ta śpiewana przez zrozpaczoną Molly - „𝘞𝘪𝘵𝘩 𝘠𝘰𝘶”, która kojarzy się momentami niepokojąco 𝘠𝘰𝘶𝘐 𝘏𝘢𝘷𝘦 𝘕𝘰𝘵𝘩𝘪𝘯𝘨” Whitney Houston. Ale poza tym jest dosyć elektryzująco i tanecznie.
Trzeba także wspomnieć, że ten spektakl - z racji tematu - zawiera kilka efektów specjalnych, które nadają mu klimatu: wniebowstąpienie i piekłozesłanie dusz, lewitacja czy - a jakże! - przenikanie przez drzwi. Ale w kontekście fabuły wszelkie te efekty wydają się być na miejscu i nie stanowić jedynie efekciarskiego substytutu braku pomysłu na scenografię, a pełnić bardzo ważną rolę w jej budowaniu.
Produkcja Teatru Muzycznego w Gdyni, która właśnie pożegnała się z widzami ostatnim setem, zasługuje na oklaski, a wręcz owacje na stojąco, bo pod każdym względem i na każdym poziomie daje to, co w musicalu tego formatu najlepsze. Maja Gadzińska (Molly), Przemysław Zubowicz (Sam) oraz charyzmatyczna i porywająca Karolina Trębacz (Oda) to doskonały tercet wspaniałych głosów i wyśmienitego wyczucia emocji.
Wszystko tutaj jest na miejscu i - choć wielbiciele filmowego pierwowzoru mogą kręcić nosem, bo świętości się nie powinno tykać - ja osobiście uważam, że można, jeśli się nie popełnia świętokradztwa, a tutaj absolutnie nie ma o tym mowy.
Sporo krytyków zarzuca musicalowi „𝘎𝘩𝘰𝘴𝘵” to, że jest infantylny i fabularnie wręcz prostacki, ale - uwaga! - pod tym względem jest dokładni taki, jak jego filmowy pierwowzór, bo trudno dzieło Jerry’ego Zuckera nazwać ambitnym. To prosta, romantyczna opowieść w klimacie przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jaki zatem miałby być musical na jej podstawie?
Nie żałuje ani chwili spędzonej w pociągu relacji Łódź-Trójmiasto-Łódź i dziękuję sama sobie, że wbrew podskórnemu niepokojowi zdecydowałam się „𝘎𝘩𝘰𝘴𝘵” obejrzeć. Niepokój był zdecydowanie nieuzasadniony.
Kommentare