▪️ Spośród wielu teatrów muzycznych w Polsce dojazd do tego należy prawdopodobnie do najtrudniejszych, a PKP nie ułatwia im życia i promocji szykując na fanów musicalu (choć rzecz jasna nie tylko) coraz to nowsze pułapki i utrudnienia.
Ja zawsze docieram do Koszalina w ostatniej chwili i z duszą na ramieniu z dwóch powodów:
- czy zdążę
- a jeśli już zdążę to czy było warto
Jeszcze nigdy się nie spóźniłam i - co ważniejsze - jeszcze nigdy się nie zawiodłam.
▪️ Oczywiście produkcje ADRII to nie są wielkoformatowe, technologicznie zaawansowane produkcje, ale to, co ADRIA ma na pewno to klimat. Każdy spektakl ma w sobie widoczną i zarażającą widzów radość z tego, co dzieje się na scenie. Jest chemia pomiędzy twórcami i twórcami oraz widownią.
A akurat w przypadku „Rock of Ages”, czy po polsku „Era Rocka”, to podwójnie ważne, bo charakterystyczne dla tego spektaklu jest łamanie czwartej ściany.
▪️ W bardzo wielkim skrócie w „Erze Rocka” mamy banalną historię dwojga marzycieli, z których on (Drew - Adam…) chce zostać gwiazdą rocka, a ona (Sherrie - Magdalena Łoś-Wojcieszek) sławną aktorką, w związku z czym lądują w Los Angeles, ale ich kariery zaczynają toczyć się nie koniecznie tak, jak sobie wyobrażali, bo - jak wylicza narrator Lonny (Leszek Andrzej Czerwiński) - w tym rzekomym raju spełnić marzenia udaje się jedynie czterem osobom na tysiące.
Skoro jest to musical to jest i wątek miłosny. Ale przede wszystkim jest to komedia z ogromną dawką rockowych hitów lat 80-tych. Komedia niegrzeczna, z humorem już nawet nie na granicy dobrego smaku, ale przekraczającym te granice wielokrotnie, bo całość jest pastiszem tego rockowego szaleństwa i wolności, a wręcz rozpasania obyczajowego, z jakim kojarzą się nam lata osiemdziesiąte i ci wszyscy niegrzeczni chłopcy w obcisłych spodniach i z długimi włosami. Dziś nie wyglądają i nie brzmią niegrzecznie, ale kiedyś… kiedyś to było…
▪️ Dla kogoś, kto kompletnie nie zna tego materiału konwencja może być nie do zniesienia, bo ileż można żartować o kupie, cyckach i dupie (Państwo wybaczą takie słownictwo w recenzji, ale dopasowuję się klimatem do spektaklu ;) ), ale jeżeli uznamy, że w życiu nie trzeba wszystkiego brać na poważnie i damy się zabrać do Los Angeles i słynnego The Bourboun Room - będziemy się bawić świetnie. Tym bardziej, że lista utworów wykorzystana w tym rockowym jukeboxie jest imponująca. Mamy tutaj Styx, Twisted Sister, Foreigner, Whitesnake, Poison czy Europe w ich największych hitach.
▪️ Koszaliński teatr nie ma może wielomilionowych nakładów finansowych, ale ma za to talent do wyłapywania talentów. Wszystko w tym spektaklu jest zaśpiewane naprawdę bardzo dobrze. Wspaniale radzi sobie z rockowymi szlagierami spektaklowy Drew czyli Adam Pstrowski, który ma w głosie ten vibe charakterystyczny dla tamtej ery rocka. Brzmi świetnie (ja bym poszła na jego koncert choć liczyłabym na teksty bardziej ambitne niż te tworzone przez jego bohatera) i bardzo dobrze gra swoją postać. Bez zaskoczenia, jeśli chodzi o Magdalenę Łoś-Wojcieszek, która jest po prostu doskonałą wokalistką i także tutaj brzmi fenomenalnie. Poza tym świetnie wykreowała swoją Sherrie, na granicy przerysowania, ale wciąż z dużą dawką szczerości.
Lonny, narrator czyli Leszek Andrzej Czerwiński świetnie radzi sobie z publicznością, z którą umiejętnie flirtuje i choć flirt ten niejednokrotnie jest na poziomie końskich zalotów - pomimo wstępnej konsternacji widowni - z czasem przeradza się w bardzo zrozumiałą i silną więź.
Nie mogę nie wspomnieć o Stacee Jaxx’ie. Płowiejącą gwiazdę rocka, będącą ucieleśnieniem wszystkich stereotypów, które mamy w głowie myśląc o gwieździe rocka właśnie, gra w Koszalinie Damian Ukeje i jest odpowiednio zblazowany, napalony (i ziołem i na kobiety) i zadufany w sobie.
I pozwolę sobie na wyszczególnienie jeszcze nietypowej, przerysowanej i kompletnie abstrakcyjnej pary czyli Reginy w wykonaniu Pauliny Łagi i Franza Pawła Nowickiego. Jest to kabaret absolutnie - acz uroczo - przegięty.
▪️Ktoś (a nawet ja sama!) mógłby mnie zapytać, dlaczego - uwaga! lecą niewyszukane cytaty - „drące suty” w „Heathers” jakoś mnie mierzi, a - pardon my French - „lizanie wora” w „Erze Rocka” już niekoniecznie i ja nie znam odpowiedzi na to pytanie, może poza takim, że rockowy jukebox od pierwszych minut pokazuje, że nie jest niczym innym niż tylko przekraczającym granice przyzwoitości, niewybrednym żartem drwiącym z gatunku, z rocka, z widowni i z siebie i nie próbuje mnie przekonać, że ma w sobie głębię. I teraz to jest tak, że albo po kwadransie dyskomfortu wyjmie się kij z odwłoka i razem z bohaterami pójdzie się w niewybredne tany szurając tymże odwłokiem po dnie i bawiąc się przy tym jak na dobrym koncercie, gdzie puszczają wszelkie hamulce, albo pozostawi się ów kij i z poczuciem zażenowania będzie się oglądać ten korowód obrzydliwości słownych (żeby nie powiedzieć oralnych), by ostatecznie wyjść przed drugim aktem, bo ileż można trzymać fason w tak niewygodnym fasonie?!
Ja postanowiłam pozbyć się usztywnień wszelakich* i bawiłam się doskonale nie żałując ani minuty spędzonej w trasie na koniec świata.
Zdaję sobie jednak sprawę i warto mieć to na uwadze, że to nie jest tytuł dla każdego.
* Gorset ambicji i wymagań zostawiam sobie na recenzję „QUO VADIS” - Sienkiewiczu strzeż się! ;)
Comments