▪️ Każdy z nas czasem ulega pokusie i wiedziony potrzebą zasmakowania wielkiego świata siada w drogiej kawiarence, zamawia dekonstrukcję szarlotki pod niebiańską pierzynką serwowaną w towarzystwie kandyzowanej wiśni japońskiej oraz orzecha makadamii otulonych drobinkami zlota i już po pierwszym kęsie tego wyglądającego w katalogu, jak milion dolarów ciasteczka zdaje sobie sprawę, że obawy, czy aby nie za słodkie okazały się być realne, a jedyna dekompozycja jaka się tutaj dokonała to na koncie i honorze.
I wtedy wracamy na skrzydłach nostalgii do czasów ciast naszych mam i babć, którymi pachniał cały rodzinny dom i które może nie wyglądały, jak katalogowe mono porcje prosto od nagradzanych w Mediolanie cukierników, ale smakowały tak, że na samo wspomnienie ślinka nam cieknie. Bo miały w sobie ten jeden składnik, którego nigdy nie będą miały nowoczesne wariacje na temat – serce.
Jak się okazuje – w musicalu jest podobnie.
▪️ Nigdy nie byłam, nadal nie jestem i raczej już nie zostanę wielką fanką musicalu „Waitress” dlatego, kiedy Teatr Muzyczny Adria z Koszalina ogłosił, że inscenizacja „Kelnerki” to ich kolejna premiera, mój entuzjazm był – rzekłabym – nienachalny.
Z dużym zainteresowaniem przyglądałam się przygotowaniom do tej premiery, cieszyły mnie kolejne castingi, ale niepokój co do tytuły wciąż był silny.
Stres związany z wizytą na premierze był zresztą tożsamo ogromny, a poczucie, że po spektaklu przyjdzie mi uczestniczyć w spotkaniu z twórcami napawał strachem przed niezręczna ciszą, bo przecież to jest „Kelnerka” – romans cukierniczy, z którym absolutnie mi nie po drodze.
Na szczęście, już po pierwszym akcie zdałam sobie sprawę, że mam naprawdę frajdę z oglądania tej komedii muzycznej oprószonej może i słodką, ale jednak subtelną posypką romantyzmu. I nie bez odrobiny goryczy. Bo tak naprawdę „Kelnerka” to komediodramat, w którym jest sporo humoru, ale także całkiem sporo bolesnych momentów.
▪️ „Waitress” to musicalowa adaptacja filmu z 2007 roku, który opowiada historie kilku kelnerek z amerykańskiej prowincji. Mamy główną bohaterkę, Jennę (świetna Magdalena Łoś -Wojcieszek) – twórczynię wyśmienitych tart, ale także – niestety - żonę męża brutala, z którym w wyniku (nie bójmy się tego powiedzieć głośno ) małżeńskiego gwałtu zachodzi w niekoniecznie chcianą ciążę i teraz – myśląc już nie tylko o sobie, ale także o dziecku – pragnie wygrać konkurs na najlepsza tartę i tym samym poprzez wygraną utorować sobie drogę do wolności od tyrana. Mamy Becky (wspaniała Katarzyna Lenarcik-Stenzel)– uwięzioną w związku z niedołężnym mężem, rozdartą pomiędzy poczuciem obowiązku, a potrzebą bycia kochaną i pożądaną. I jest Dawn (cudowna Julia Szkudlarek) – młodziutka outsiderka o nietypowych zainteresowaniach takich, jak czytanie konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Każda z nich to kobieta stłamszona w świecie mężczyzn, która marzy o spełnieniu i miłości, a którą sytuacja zmusza do podejmowania czasem niekoniecznie chwalebnych decyzji. Sukces filmu, a co za tym idzie też teatralnej adaptacji, leży zapewne w sposobie ukazania tematu, a jest to sposób lekki i pozbawiony moralizatorskiego tonu.
▪️ Inscenizacja Teatru Muzycznego Adria opiera się na bardzo zgrabnym tłumaczeniu Magdaleny Łoś-Wojcieszek. A akurat w tej produkcji wydaje się, że tłumaczenie ma znaczenie większe niż zwykle, bo przygotowywane przez Jennę tarty i przepisy na nie są świadomym i niezwykle ciekawym komentarzem do tego, czego jesteśmy świadkami. Wydaje się, że tarty są pełnoprawnym bohaterem spektaklu.
▪️ Wokalnie nasz kraj to jest top of the top – głosy musicalowe mamy po prostu wybitne - dlatego zupełnie nie dziwi fakt, że widownia była poruszona do głębi doskonałym wykonaniem „She used to be mine” Magdaleny Łoś-Wojcieszek, a solowe utwory Becky i Dawn zachwycają nie mniej.
▪️ Niezwykle urzekł mnie wątek doktora Pomattera. Zagrany przez Flipa Cembalę doktor jest jakiś, a jego zagubienie jest realne. Dużo w jego postaci humoru, ale nieprzerysowanego, naturalnego. Widać, że Filip świetnie czuje się w tej roli. Rafał Szatan w roli czarnego charakteru ponownie gra bestię*. Tym razem to męski bokser, brutalny mąż Jenny. Pomimo bycia naprawdę człowiekiem-kocykiem w życiu – na scenie Rafał potrafi pokazać prawdziwy pazur i absolutnie zniechęcić widownię do swojej postaci. Earl to bowiem – w przeciwieństwie do Rafała – człowiek odrażający. Wzbudził mój niepokój…
Warto zwrócić również uwagę na chyba najbardziej komiczny wątek całego przedstawienia, czyli Ogiego granego przez Kubę Rajmana, którego „Never Ever Getting Rid of Me” rozbawi Was do łez.
▪️ Słabym punktem koszalińskiej produkcji niewątpliwie jest widoczne ograniczenie budżetowe, które przekłada się na niezwykle skromną scenografie. W tej kwestii Adria balansuje na granicy teatru profesjonalnego i amatorskiego, ale ten fakt nie zaskakuje, jeśli weźmiemy pod uwagę, że jako jedyny w pełny prywatny teatr w Polsce utrzymują się jedynie z biletów, których ceny zresztą z oczywistych względów dalekie są od cen warszawskich czy trójmiejskich. Konfrontując ten fakt z tym, co nam oferują – to i tak jest naprawdę wysoki poziom organizacji i wykorzystania każdej złotówki. Chociaż nie ma tutaj zachwycających konstrukcji i olśniewającego plastycznie widowiska – akurat przy „Kelnerce”, której akcja dzieje się w większości w prowincjonalnej amerykańskiej knajpie – brak przepychu zdaje się podkreślać przynależność społeczną naszych bohaterów. Jakoś mocniej odczuwalna jest sytuacja Jenny.
Tak, koszalińska tarta nie olśniewa blichtrem, nie oślepia złotem, ani nie oszałamia estetyką rodem z broadwayowskich produkcji, ale ma w sobie ten magiczny składnik, dzięki któremu zapominamy o momentami nieporadnej estetyce i po prostu delektujemy się wybornym smakiem.
Serce.
Dusza.
▪️ Koszaliński teatr to naprawdę zgrana ekipa ludzi, którzy się szanują, są wdzięczni za każdą możliwość wyjścia na scenę. To się czuje, bo ta ich wspólnie napędzająca się energia emanuje również na publiczność.
Trzeba mieć w sobie wysokie pokłady braku empatii, by nie docenić starania małego, stworzonego w pandemii teatru, który – choć otworzył się zaledwie trzy lata temu dał nam już naprawdę świetne tytuły takie jak „Bonnie&Clyde”, The Bodyguard”, czy gorące „In the Heights”.
▪️ Ogromnie zachęcam Was do pokonania tych – nie da się ukryć – wielu kilometrów, by nie tylko wesprzeć Teatr Muzyczny Adria, ale też poczuć ten fajny klimat, jaki się w tym miejscu stworzył. Klimat nie tylko za kulisami i na scenie, ale także po spektaklu, kiedy można pogadać z aktorami, poprzytulać się i poczuć, że naprawdę jest się w przyjaznym widzom miejscu.
▪️ I może „Kelnerka” nie jest wciąż w mojej topce musicali, ale Adria na pewno poniekąd ją dla mnie odczarowała.
Dziękuję.
Recenzja spektaklu „Kelnerka” w Teatrze Muzycznym ADRIA w Koszalinie
Comments